Wyjechałam z Wrocławia i ruszyłam w stronę Sobótki. Ale tu skręciłam, tam skręciłam i tak się zamotałam, że dojechałam do Węgier. Albo Węgrów. Podwrocławskich takich. Stamtąd na Żórawinę i do domu. Zamiast planowanych 60-70 km wyszło 50, ale kółko jest całkiem fajne - idealne na jazdę po pracy albo przed pracą, w zależności od zmian. Dziś ogólnie wolno i pod wiatr. Nie lubię i nie umiem jeździć pod wiatr - trzeba nad tym jeszcze popracować...
Ciężko mi się dziś jechało, opornie jakoś. Do pracy, a po pracy na chwilę w łąki i do domu, żeby zdążyć przed deszczem. 10 km do pracy to całkiem fajna sprawa. Szczególnie, jak będę już mogła jeździć za każdym razem rowerem.
Pobudka o 5, chwilę po 6 na rower. 10 km i praca. 8 godzin i kolejne 10 km. Tym razem z przerwą na ciastko, lemoniadę i wymianę klocków w tylnych hamulcach. praca oddalona o 10 km od domu, to całkiem niezła sprawa. Pod warunkiem, że nie pada. w planach była możliwość wyskoczenia na łąki, ale zrobiło się parno i duszno - własnie lunęło.
Ot, króciutki wypadzik między łąki i pola. Znalazłam drogę, która po 5 km wyprowadza mnie z Wrocławia. A później wioski, wioseczki, laski, zagajniczki, łąki, pola...sielanka.
Aaaa! Biję kolejne swoje rekordy. Ten maraton w połowie przejechałam samotnie, wykręciłam tak nieziemską średnią, że zastanawiam się, co będzie dalej (dalej będzie maraton górski, zejdziemy na ziemię, spoko). Pierwsze 70 km ze średnią ponad 30 km/h, więc było z czego tracić. Kolejne okrążenia zaczynane słabo, ale z czasem się rozkręcałam. A apetyt rośnie w miarę jedzenia. Jeszcze na początku tego sezonu widząc na liczniku utrzymujące się 24 km/h stwierdzałam, ze jest naprawdę super, przy 25 byłam w szoku. Teram przy 24 stwierdzam, że lama ze mnie i trzeba docisnąć, przy 25 zagryzam zęby i dopiero przy trzymanych 26 km/h stwierdzam, że nie jest tragicznie. Coraz mniej także tracę do dziewczyn na szosach - to już nie są długie godziny, wczoraj udało się skrócić ten czas do 50 minut. Może nie jest to jeszcze niesamowity sukces, ale jest progres... ;) Dane wg pomiaru czasu 210 km, 7:55:55, 26,48 km/h Relacja na blogu Relacja Krzysia Galeria
Najpierw dyszka do pracy, później kawałek z pracy (ZNÓW się zgubiłam! Ale chyba wiem, w którym miejscu tym razem popełniłam błąd) i myk! między łąki i pola Po drodze znalazłam ciekawy pałac w remoncie, a za nim muzeum powozów, które chyba będę chciała odwiedzić któregoś razu. Ogólnie po 8 godzinach na nogach w pracy jechało mi się nienajweselej, ale źle nie było.
Jazda miastem (nawet przedmieściem) w godzinach szczytu iw deszczu nie sprzyja niestety rozwijaniu zawrotnych prędkości. Korek, deszcz, ale nogi rozruszane chociaż trochę. Było im to już potrzebne.
Jeszcze przed samym wyjazdem z Wisły wsiedliśmy na rowery i pojechaliśmy w górę. Ja skończyłam na Salmopolu, bo nogi odmawiały mi dość konkretnie posłuszeństwa. Podjechać, podjechałam, ale niewiele brakowało, a zaczęłabym się czołgać.
Najpierw wystartowałam Krzysia, a później ruszyłam za nim. Przejechałam niemal całą pętlę poza ostatnim podjazdem na Zameczek. Kilkakrotnie zatrzymywałam się, by podziwiać okoliczności przyrody i złapać oddech. Na fragmentach o największym nachyleniu kilka razy stawałam na pedały i pod koniec trasy czułam już mocne zmęczenie nóg. Ale jestem z siebie zadowolona - ani przez moment nie prowadziłam roweru, zatrzymując się na podjeździe byłam w stanie ruszyć, pobiłam swój rekord prędkości (wyprzedzając...koparkę. Później wyprzedzałam jeszcze golfa). Umęczyłam się równo, ale konkretnie dałam nogom do wiwatu. Było pięknie.