Najpierw z domu do pracy i z pracy do domu, później przejażdżka z kolegą z pracy i kolegą kolegi z pracy w tempie iście spacerowym, a na koniec jeszcze wypad do mieszkania siostry na zwiedzanie. Nic ambitnego, ale 50 poleciało zanim się obejrzałam.
Górskie plany na ten weekend mieliśmy już od jakiegoś czasu. Wszystko jednak rozbijało się o pogodę. A tak wg prognoz miała okazać się nieciekawa. Wobec tego w sobotę każde z nas trenowało sobie, a popołudniu umówiliśmy się we Wrocławiu. W niedzielny poranek mieliśmy wyjechać w Izery do mamy, ale znów prognozy nas od tego odwiodły (jak twierdzi mama - niepotrzebnie - nie było burz). Postanowiliśmy więc znaleźć jakiś kawałek gór, gdzie padać wg prognoz nie będzie. I tak przed południem wyruszyliśmy do Pieszyc. Tam złożyliśmy rowery, ogarnęliśmy się i ruszyliśmy w górę. W planach przełęcz jugowska w te i we wte. Po kilku podjazdach i zjazdach każde w swoim tempie uznaliśmy jednak, że może coś dla urozmaicenia i ruszyliśmy wspólnie w kierunku Nowej Rudy i dalej Tłumaczowa. Dojechaliśmy do czeskiej granicy na pamiątkowe selfie, a później wróciliśmy się i dwukrotnie podjechaliśmy pod kopalnię melafiru w Tłumaczowie. Stamtąd na Nową Rudę, Jugów, przełęcz i do auta. Wyszło mi ok 2500 m w pionie - Krzysiowi wyszło coś ok. 3000 m, ale on zrobił 20 km więcej - szybciej podjeżdżał pod przełęcz jugowską niż ja - mi wyszło 6 podjazdów, jemu chyba 7,5 ;) Umęczyłam się strasznie, ale było warto. Ghost dał radę i ja dałam rade na nim. Dobrze, że jutro wolne :D Ogólnie dobry weekend. Jestem zadowolona. I szczęśliwa <3
Wyjechałam z Wrocławia i ruszyłam w stronę Sobótki. Ale tu skręciłam, tam skręciłam i tak się zamotałam, że dojechałam do Węgier. Albo Węgrów. Podwrocławskich takich. Stamtąd na Żórawinę i do domu. Zamiast planowanych 60-70 km wyszło 50, ale kółko jest całkiem fajne - idealne na jazdę po pracy albo przed pracą, w zależności od zmian. Dziś ogólnie wolno i pod wiatr. Nie lubię i nie umiem jeździć pod wiatr - trzeba nad tym jeszcze popracować...
Ciężko mi się dziś jechało, opornie jakoś. Do pracy, a po pracy na chwilę w łąki i do domu, żeby zdążyć przed deszczem. 10 km do pracy to całkiem fajna sprawa. Szczególnie, jak będę już mogła jeździć za każdym razem rowerem.
Pobudka o 5, chwilę po 6 na rower. 10 km i praca. 8 godzin i kolejne 10 km. Tym razem z przerwą na ciastko, lemoniadę i wymianę klocków w tylnych hamulcach. praca oddalona o 10 km od domu, to całkiem niezła sprawa. Pod warunkiem, że nie pada. w planach była możliwość wyskoczenia na łąki, ale zrobiło się parno i duszno - własnie lunęło.
Ot, króciutki wypadzik między łąki i pola. Znalazłam drogę, która po 5 km wyprowadza mnie z Wrocławia. A później wioski, wioseczki, laski, zagajniczki, łąki, pola...sielanka.