Za mną bardzo intensywny czas. I
zakończenie ma intensywne. Po zmianie planów
Świąteczno-Sylwestrowo-życiowych trzeba było znaleźć
alternatywne zakończenie dla tego roku. Postanowiłam więc wjechać
na Ślężę w ramach imprezy zorganizowanej prze Bartosza
Huzarskiego. Podrzuciłam pomysł także koledze z pracy, który się
do tej idei zapalił i we dwójkę ruszyliśmy dziś rano z Wrocławia
do Sobótki na zbiórkę. Żmudny wjazd po błocie i kamieniach wśród
minimum kilkudziesięciu innych podobnych nam zapaleńców, totalnie
ciepła, mimo chłodu, atmosfera na szczycie, szaleńczy (jak dla
mnie) zjazd w dół. Jak mój kolega stwierdził – w takich
imprezach najfajniejsze jest to, że niby niemal nikogo nie znasz, a
i tak wszyscy jesteście kumplami. Kiełbasa z ogniska dawno mi tak
nie smakowała jak na szczycie Ślęży, którą chciała zdobyć już
od pół roku. Było pięknie. Szczególnie, że tym wyjazdem
zdobyłam także pewien challenge.
.

W czasie świąt jakiś głos (i to
wcale nie w mojej głowie) stwierdził „Ej, dasz radę, zrób Raphe
500!”, a z tym głosem to jest tak, że dotychczas, jak stwierdzał,
że dam radę, to dawałam. Zagryzłam więc zęby, zacisnęłam
dłoie na kierownicy i jechałam, a głos mnie wspierał (dziękuję!).
I dojechałam. Zrobiłam to, mimo kilku przeciwności losu dokonałam
tego – podjęłam się wyzwania i podołałam mu – zaliczyłam
The
Rapha #Festive500.
I nie będę kokietować, że „co to dla mnie – 80 km?!
Drobiażdżek!” Latem, przy długim ciepłym dniu – jasne, nie ma
sprawy, 8 dni po kilkadziesiąt kilometrów to nic takiego. Ale
wiatr, zimno, upadek, szybkie ciemności mnie zmęczyły. Do tego
trzeba pamiętać, że pierwsze trzy dni jeździłam w górach,
kolejne cztery godziłam rower z 8 godzinami na nogach w pracy, a
ostatniego dnia zdobyłam szczyt. Jestem z siebie dumna. Zmęczona,
ale dumna. Udowodniłam sobie, że potrafię znaleźć w sobie siłę.
I to jedno z moich noworocznych postanowień. Mam dwa:
siła i
konsekwencja.
To był długi rok, obfitujący w
wydarzenia. Wiele się w tym czasie zmieniło – począwszy od
mojego stanu cywilnego i nazwiska (krok w tył), poprzez zmianę
miejsca zamieszkania (krok w przód), usamodzielnienie się (kolejne
dwa kroki w przód), aż po mocną, jak na mnie jazdę (epokowy
skok). Jakby nie patrzeć wychodzi na plus. To był dobry rok.
Niezależnie od kilku niepowodzeń, gorszych dni i rozczarowań, był
dobry. Pełen radości, dobrych emocji, jasnych dni. Ten nadchodzący
też takim uczynię. A nawet lepszym – uniezależniając swoje
szczęście i radość od innych.

Dziś dzień dla mnie. Najpierw
zdobywam szczyty, kończę robić porządek w swojej głowie –
przez te 8 dni dużo miałam na to czasu w samotności na dwóch
kółkach – i w pokoju – głupio wejść w Nowy Rok z
uporządkowaną głową i bałaganem w mieszkaniu. A później będę
jeść dobre rzeczy, czytać dobre książki i długo spać. A jutro
znów wsiądę na rower witać kolejny rok pełen szans.
Ten
rok był dla mnie długi, ale paradoksalnie wciąż za krótki...