Generalnie to umarłam. Dzisiejsza trasa jest najdłuższym dystansem, który przejechałam od ponad półtora roku.
Planowałam wyjechać o 9, ale poranek przywitał mnie mgłą, szronem i szadzią, zdecydowałam się więc na półgodzinne opóźnienie. W międzyczasie zadzwonił kolega, z którym planowałam tę trasę, że dla niego chwilowo jest za zimno i wyjedzie godzinę po mnie w odwrotnym kierunku, spotkamy się najwyżej na trasie.
Zdecydowana większość trasy upłynęła naprawdę przyjemnie. Wiatr niemal niewyczuwalny, świecące pięknie słońce. Na 70 km z naprzeciwka nadjeżdża Stasiu i postanawia zawrócić ze mną, fragment główną drogą daje mi fajne mocne koło, więc pokonujemy go szybciutko, bez zbędnych trudności. Pozostałą część pokonujemy obok siebie. Mój kompan opowiada o swoich dawnych startach zarówno rowerowych, jak i biegowych, mimo nasilającego się wiatru trasa idzie dość dobrze. Za Świerznem jednak powoli brakuje mi nóg - nieprzyjemny zimny wiatr w twarz się wzmaga, a mnie dopada zmęczenie czterema dniami jazdy (no dobra, w piątek to było ledwie 20 km, ale było!).
300 km w weekend - dawno nie miałam takich osiągnięć! ;) Przyszły tydzień zapowiada się jednak spokojniej. Jutro będę dogorywać, we wtorek i środę cały dzień w pracy, na rower zostaje czwartkowe popołudnie i piątek, bo w sobotę przed 7 rano wsiadam w pociąg i jaaaaadę! <3
PS. Wg endo spaliłam w tygodniu ponad 6000 kalorii, czyli mogę zjeść...12 czekolad! :D
Endo