Tyle co nic...

Sobota, 17 czerwca 2017 · Komentarze(0)
Pierwsza połowa weekendu na plus - morze, plaża, zamki z piasku i ogrom miłości. 
Poranny (południowy) powrót do rzeczywistości. Wyjazd dziś tylko na działkę na chwilę, bo ani pogoda, ani nastrój nie ten. Albo raczej - bo nie mam dziś motywacji na więcej. Jutro mam być lepiej. ;)

W stronę słońca...

Środa, 14 czerwca 2017 · Komentarze(0)
...ale pod wiatr. A później w drugą i z wiatrem. Świerzno i z powrotem, a później przez park na działkę podlać pomidory. Od Świnoujścia trochę już minęło, a ja nadal czuję łydki... Słabo, oj słabo. Ale w drugiej połowie długiego weekendu będzie jeżdżone i to mam nadzieję, że konkretnie. 
O takiej formie niedawno nawet nie śniłam, ale wiadomo...apetyt rośnie w miarę jedzenia. ;) Także trzeba się spiąć i popracować nad tym. 

XVII Ultramaraton Rowerowy im. Olka Czapnika - 350 pękło!

Sobota, 10 czerwca 2017 · Komentarze(1)
Uczestnicy
Dane z pomiaru czasu: 355 km w 14:41. 24,17 km/h.
Nie bikestatsie, to nie pomyłka, nic nie będę poprawiać. Po dwóch latach od ostatniej próby udało mi się tego dokonać - przejechałam na raz ponad 300 km. Próbę sprzed dwóch lat mi udaremniono, ktoś uważał, że wie lepiej ode mnie, co dla mnie dobre. Po tym przez kolejne dwa lata nawet nie próbowałam. Wśród celów na ten rok znalazło się jednak przejechanie w końcu takiego dystansu. Planowałam jednak raczej niewiele ponad 300 km i raczej w ramach wycieczki, a nie jedynego z cyklu tegorocznych Supermaratonów z dystansem ultra. Jednak po przejechanym w niesamowitym tempie maratonie w Choszcznie zaczęłam rozważać tę możliwość. Dodatkowo namawiał mnie na to Krzyś głęboko wierząc w moje możliwości. 
Zmieniłam więc dystans i zaczęłam zastanawiać się, jak dokonać niemożliwego i poprawić swój życiowy rekord odległości o 100 km. Gdy okazało się, że startuję w jednej grupie z Panem Romanem, a chwilę przed nami startuje jego syn Marek odtańczyłam taniec radości - istniała szansa, że przeżyję i dojadę. 
W piątek po południu wraz z Mamą zawitałyśmy do Świnoujścia. Nocleg miałyśmy przezornie zarezerwowany po "właściwej" stroni Świny, tak aby wczesnym rankiem nie musieć się przeprawiać promem, co generuje koniecznej jeszcze wcześniejszego wstania. Niedługo po nas przyjechał Krzyś. Wszyscy troje mieliśmy na sobotę ten sam plan: przejechać 355 km. Krzyś dołożył do tego jeszcze "w jak najlepszym czasie". Korzystając z ciepłego popołudnia wybraliśmy się na plażę przed odprawą techniczną, na której udało się spotkać kilku znajomych, a mama kilkakrotnie udzielała wskazówek odnośnie przejazdu sobotnią trasą. 
Wieczorem jeszcze przygotowanie sprzętu i spać - pobudka przed 4, bo na 5 rano zaplanowano pierwsze starty, a należało być parę minut wcześniej, by zamontować nadajniki GPS na rowerach. Ostatnie rozmowy przed startem, życzenia powodzenia, buziaki i fruuu - pojechali! Startowałam z Panem Romanem w ostatniej grupie na tym dystansie, niedługo później dogoniliśmy jadącego spokojnie Marka, czekającego na tatę. Z oboma panami przejechałam znów resztę trasy i znów wiele im zawdzięczam - kilkakrotnie udało mi się wyjść na krótką zmianę, ale większą część dystansu mogłam jechać z tyłu. Przed Stepnicą doganiamy kolegę Krzysztofa i w takim składzie jedziemy prawie do końca. W międzyczasie zdarza się, że na dłuższą lub krótszą chwilę ktoś jeszcze się z nami zabierze, ale są to zwykle epizody. Nieco dłużej jadą z nami Pan Mirek z córką Kamilą, ale także oni po pewnym czasie najpierw nam odjeżdżają, a później dają się dogonić. Na trasie stajemy kilkakrotnie - na każdym z punktów, a czasem i poza nimi, ale po Choszcznie wiem, że te postoje są nam potrzebne - mam chwilę, by spokojnie zjeść, napić się, rozprostować kości. Wprawdzie różnica między pomiarem czasu, a moim licznikiem okazuje się spora, ale wiem, że jadąc samotnie, nawet bez postojów nie byłabym w stanie wykręcić żadnego z tych czasów i przyjechałabym dużo później. 
Sama trasa okazała się ciekawa, chociaż miejscami asfalt był w gorszym stanie. Dla mnie największym problemem okazał się przejazd przez Szczecin. Mniej więcej znałam przebieg trasy, ale gdybym musiała pokonać ją samotnie, to zdecydowaną większość skrzyżowań pokonałabym pieszo po pasach. Przejazd przez ogromne skrzyżowanie na Struga był koszmarem mimo sygnalizacji świetlnej i jadących przede mną chłopaków. Podobnie miałam w czasie przejazdu ulicą Krygera - niesamowicie ruchliwą, pozbawioną jakiegokolwiek pasa awaryjnego, posiadającą tylko po jednym pasie ruchu w każdą stronę. Z tego powodu chyba nie zdecydowałabym się po raz drugi na tę trasę (chociaż czas jeszcze pewnie to zweryfikuje). Trasa oznakowana była za pomocą pasków na znakach, które nie sprawiają mi problemu, ale wierzę, że ktoś nie znający Szczecina, mógł nie tylko czuć się zdezorientowany, ale także zgubić drogę. 
Pogoda dopisała - jedynie o poranku było chłodniej i mokro po nocnej ulewie, ale dość szybko zaczęło robić się przyjemnie ciepło. Wiał jednak normalny dla Świnoujścia wiatr. Sam maraton zorganizowany był według mnie bardzo dobrze - lubię atmosferę w Świnoujściu, chociaż zabrakło mi niedzielnej dekoracji zwycięzców. Miała ona za każdym razem taki odświętny charakter, stanowiła jeden z chlubnych wyróżników tej imprezy na tle większości innych, pozwalała spotkać się i porozmawiać ze znajomymi jeszcze raz, na spokojnie. A tak... kilka krótkich rozmów i czas się żegnać. Mam nadzieję, że z częścią świnoujskiej ekipy uda mi się spotkać przy okazji drugiej z organizowanych przez nich w tym roku imprez. 
Wieczorem wybraliśmy się jeszcze z Krzysiem na pizzę, by uzupełnić te tysiące wypalonych w czasie jazdy kalorii. W niedzielę poranek upłynął nam jeszcze na rozmowach, pakowaniu i żegnaniu się z przemiłymi właścicielami domków Zbyszko, gdzie spaliśmy. Mama pojechała do domu, a ja z Krzysiem, korzystając z przepięknej pogody, wybrałam się na plażę. Odpoczywaliśmy, snuliśmy leniwe plany na przyszłość i...nie wiedzieć kiedy...trochę nas spiekło - może wyrównamy kolarską opaleniznę :D
Mój chłopak przejechał trasę w zakładanym czasie i zdobył  1 w kategorii oraz 3 miejsce w open - to naprawdę nie lada wyczyn. Ja znów byłam bezkonkurencyjna - pozbawiona konkurencji - byłam jedyną kobietą startującą na tym dystansie na rowerze innym. I dokonałam czegoś, co jeszcze niedawno zdawało się zupełnie niemożliwe. Nogi dziś bolą, ale granica moich możliwości znów została przesunięta. A ja jestem szczęśliwa. Dziękuję :*
Relacja Mamy
Relacja Krzysia
Nasze zdjęcia

Dzieci na wakacjach ;) 

Na trasie - 45 km do mety - Pan Roman, Marek, kolega Krzysztof i ja.
Zdjęcie wykonał Krzyś (jak całe mnóstwo innych w albumie) 

Towarzysko

Poniedziałek, 5 czerwca 2017 · Komentarze(1)
Uczestnicy
Z mamą ustaliłyśmy, że rower popołudniem, jak wiatr trochę się uspokoił. I rzeczywiście, po obiedzie nie był już tak silny, jak wcześniej i spokojnie dało się jechać. W planach Kamień, Dziwnówek, trasą nadmorską do Lędzina, Cerkwica. W trakcie przerwa w Trzęsaczu na gofry. W Cerkwicy mama skręca do domu, a ja jadę jeszcze raz do Świerzna, żeby dokręcić do zaplanowanych 100 km. Na rondzie, gdzie się żegnamy akurat przejeżdża dwoje kolarzy na szosach - doganiam ich szybko i spokojnie dojeżdżamy do ronda w Świerznie, gdzie ja zawijam na Trzebiatów, a oni do Gryfic. Jechało się spokojnie, przyjemnie, i, jak się okazuje, nie tak powoli... :)

3000 km, ale fuuuuj!

Piątek, 2 czerwca 2017 · Komentarze(0)
Jechało mi się dziś tragicznie, okropnie i fuj! Gdyby nie świadomość, że nie pojeżdżę konkretniej ani jutro, ani w niedzielę, to skończyłabym pewnie na 40 km. Maksymalnie. A tak... w Świerznie skręciłam na Gryfice, z zamiarem dalszej jazdy na Golczewo i Kamień, ale zaraz za Gryficami, jak pomyślałam o jeździe pod silny wiatr odsłoniętą drogą za Golczewem, to zwątpiłam i...zawróciłam do Świerzna. Stamtąd, tradycyjnie już, na Kamień, z myślą, że moooże, mooooże na Dziwnów. Ale znów - wiatr z północy, a mi się nie chce. To zawrotka i do domu. Umęczyłam się totalnie.

Wieczorna przejażdżka

Czwartek, 1 czerwca 2017 · Komentarze(0)
Według prognoz późnym popołudniem wiatr miał zelżeć. I chyba tak było, więc na rower dopiero po 17. Do Kamienia ze skośnym wiatrem w twarz i średnią ponad 23. I z tego odcinka jestem właściwie bardziej dumna, niż z szybkiego powrotu, wiadomo, z wiatrem już dużo łatwiej. Za to pod wiatr ogromna poprawa - to już nie 19 km/h. Coś się dzieje i to w dobrym kierunku. Byleby to utrzymać.

Zimno!

Poniedziałek, 29 maja 2017 · Komentarze(0)
Uczestnicy
18 stopni dziś u mnie! Po weekendowych upałach to wręcz Alaska! W dodatku szaro, buro, nieprzyjemnie. Ale rower sam pojeździć nie pójdzie. No to poszłam. Mama dojechała ze mną do Paprotna i zawróciła, bo zmarzła - wiało od morza, a my na krótko. Za Świerznem jednak niebo zaczęło się przecierać. Pod Kamieniem Pomorskim pełne słońce! A z powrotem znów w tę przymgloną chłodną szarość. Pod koniec czułam trochę nogi jeszcze po sobotnim maratonie chyba. I skurcz mnie złapał po wewnętrznej stronie uda - tak dziwnie jakoś. Ale luz... chyba widać progress. Albo coś, nie wiem... 
Teraz dwa dni bez roweru - jutro po pracy maja być burze, w środę z pracy do pracy, dopiero w czwartek będzie można pokręcić. Według prognoz w temperaturze...10 stopni. Dramat jakiś. 

Na działeczkę

Niedziela, 28 maja 2017 · Komentarze(0)
Uczestnicy
Po choszczeńskim słoneczku wyrównać opaleniznę. Przez park, powolutku, na działeczkę. Jak wystawiłyśmy z mamą blade ramiona...słońce zaszło za chmury :p 

XII Choszczeński Maraton Rowerowy

Sobota, 27 maja 2017 · Komentarze(1)
Uczestnicy
Cóż to był za maraton! 250 km pojezierzem drawskim, a więc górki, doliny, łąki, lasy i długa, długa droga przed siebie. 
Mama stwierdziła "Ciechańskim się utrzymasz", no to postanowiłam spróbować, a że Ciechańscy utrzymywali się całej grupie, to przez jakieś 17 km jechałam razem z niemal całą grupą, z którą wystartowałam. Coś niesamowitego! Później grupa się posypała i zaczepiłam się na koło dwóm Panom Ciechańskim - Panu Romanowi i jego synowi Markowi. Niemal 250 km pozwolili mi wieźć się na kole. Kilkakrotnie udało mi się wyjść na zmianę, ale nie był to znaczący odcinek całej trasy. 
A trasa, jak to w Choszcznie - ciekawa, malownicza, urozmaicona i długa. Dwie małe pętle, każda po 47 km, okazały się odcinkami bardzo szybkimi, pierwszą przejechałam w ciągu godziny i 40 minut, obie zajęły mi 3,5 godziny (na 94 km!). Początkowo planowałam zatrzymać się jedynie dwukrotnie na punktach żywieniowych, by uzupełnić wodę w bidonach. Okazało się jednak, że pan Roman i Marek zatrzymywali się na każdym - na pierwszym pojechałam dalej z Beatką - dojechali do nas po kilku km. Na kolejnych stwierdziłam więc, że nie ma sensu wyrywać się samej do przodu, bo panowie i tak mnie dogonią, a jazda z nimi okazała się zdecydowanie łatwiejsza niż samotnie. Wobec tego zostałam zaopiekowana na każdym kolejnym punkcie, rękoma i nogami wzbraniając się przed kolejnym banankiem, wafelkiem czy bułeczką. <3 Wypijałam za to hektolitry wody i łapałam oddech. Dlatego też wskazania z pomiaru czasu różnią się trochę od tych z mojego licznika. Ale wynik wciąż pozostaje spektakularny, jak na moje możliwości. ;) Mam wrażenie, że forma idzie w górę, wobec czego pewne decyzje podejmują się same, jakby poza mną. 
Na trasie przez chwilę jechała z nami mama oraz wielu innych maratończyków, kilka osób udało nam się nawet wyprzedzić (co dla mnie jest pewną nowością - zwykle, to mnie wszyscy wyprzedzają :p )
Po dojechaniu na metę napisałam Krzysiowi, że już jestem. Okazało się, ze nie przypuszczał, iż dojadę tak szybko - sama zakładałam czas ok 10,5 godz., jako absolutne minimum - i był jeszcze na grillu nad jeziorem. 
Przed dekoracją zdążyłam się wykąpać i ogarnąć, obiad zostawiając sobie na później. Zdjęcia nie wszystkich dekoracji mam - mimo dogodnego miejsca siedzenia, dość często niestety zasłaniano mi dekorowanych, a po 250 km naprawdę nie chciało mi się wstawać zbyt często... 
Wieczorem, tradycyjnie już, w hallu (lub atrium, jak kto woli) choszczeńskiej hali toczyły się jeszcze wieczorne rozmowy towarzystwa śpiącego na miejscu. 
Zarówno w piątek, sobotę i niedzielę wystarczył nam jeszcze czasu na spacery na jezioro - z mamą, Krzysiem oraz we troje. Było pięknie! Ciepło, bezwietrznie, idealnie. 
Wskazania pomiaru czasu są następujące:
9:33:04 na 246 km, co daje średnią 25,86. Mimo kilkunastu minut poświęconych na przerwy i tak przyjechałam o godzinę szybciej niż zakładałam - coś niesamowitego. Nie ma się jednak, co oszukiwać - gdyby nie pan Roman i jego syn Marek w życiu nie wykręciałabym takiego wyniku. 
Krzyś także pojechał fenomenalnie <3 
Zdjęcia 
Jestem z siebie niesamowicie zadowolona, poza tym sobotnim maratonem przekroczyłam 1000 km - to pierwszy miesiąc w tym roku (a nie wiem, czy nie ogólnie), w którym mi się to udało. Mam nadzieję, że teraz będzie już tylko lepiej. :)