Wolny piątek ze wspólnym planem: rower. Ja swoje, on swoje - żeby nikt nie przemarzł bardziej. Więc stała trasa do Mańczyc i z powrotem. W tamtą z wiatrem i pod słońce. W tę pod wiatr - poczułam, jak paskudnie zimno jest. Powoli staram się rezygnować z siłowni na rzecz roweru, na ciężarach wzmacniając już głównie górę. Byleby tylko pogoda była. Wiosny! Dobrze jest. Błogo. STRAVA
Po pracowitym weekendzie w pracy przyszedł czas na wolny poniedziałek. Od tygodnia planowałam tego dnia rower - pogoda dopisała - słońce od samego rana zaglądało mi w okna. Zjadłam więc śniadanie, założyłam na siebie wszystkie tysiąc warstw i ruszyłam w trasę. Planowałam dojazd do Sobótki, pętelkę Mnicha i powrót, ale w międzyczasie zmieniłam plany. Wiał zimny, nieprzyjemny wiatr, dłonie mi kostniały z zimna, a stopy momentami aż bolały. Zamiast jednak skrócić planowaną trasę - wydłużyłam ją. W Świątnikach skręciłam w lewo (najpierw wyprzedzając jeden traktor, by zaraz zacząć wlec się za kolejnym) i po krótkim podjeździe w Księginicach Małych uznałam, że chcę sprawdzić, co jest za wzniesieniem. A za wzniesieniem było słońce, a nie było wiatru. Pojechałam więc przed siebie, pilnując tylko, by Ślęża pozostawała w zasięgu wzroku. Objechałam spory fragment Ślężańskiego Parku Krajobrazowego grzejąc się w słońcu i korzystając z cudnej pogody. Zmarzłam jednak znowu podjeżdżając pod przełęcz w Tompadłach. Wprawdzie tylko w stopy i dłonie, bo w całą resztę się zgrzałam, ale stóp nie udało mi się już rozgrzać aż do domu. Na powrocie musiałam jeszcze zatrzymać się w sklepie, bo, jak zwykle, zapomniałam, że zimną jeść trzeba trochę więcej niż latem - nie mam tłuszczu, który mógłby mnie grzać, więc potrzebuję na tę czynność trochę więcej energii. Z planowanych 110-120 km wyszło niemal 140, ale nie żałuję. Niech tylko pogoda się nie psuje, to niedługo powtórka. :)