Jejku, jak ja dawno nie jechałam już dłuższej trasy! Jak mi tego brakowało! Od rana siłownia, a później szybkie ogarnięcie i na rower. W sumie trochę skucha, bo nogi czułam dość konkretnie po porannych ćwiczeniach. Ale pal to licho, nauka na przyszłość i tyle. Po prostu trochę mi się nogi dziś potrzęsą i tyle. :p
Wypróbowane moje śliczne nowiutkie białe nowości. Zupełnie inna jazda, ale szybko można się przyzwyczaić. Wprawdzie tu pobolało, tam zmarzło, ale luz - dopracujemy system i będzie git. Dobrze mieć kogoś, kto wypchnie cię ze strefy komfortu i będzie motywował, by wciąż sięgać dalej i mocniej. Na razie wprawdzie to tylko przygrywka, ale rewolucja już się tli, nic tylko patrzeć, jak wybuchnie z pełną mocą. ;) Także jest dobrze. A będzie jeszcze lepiej. Na wszystkich płaszczyznach, mam nadzieję.
Pogoda dziś idealna - momentami wychodziło słońce, wiatru właściwie zero, tylko zimno. Cóż - końcówka listopada, nie można się dziwić. Pomijając bolące mięśnie jechało się pięknie. Większy ruch dopiero pod sam koniec, na ostatnich 20 km. Wcześniej - cicho, pusto, idealnie. Dojechane do Świątnik i zawrócone. Trochę w sumie zapomniałam, jak się jeździ ghostem i przeżyłam lekkie zdziwko, jak wsiadłam - taki malutki, leciutki. Ostatnio tylko na trenażerze go eksploatuję - potrzebne nam już było wyjść na powietrze.
Z pracy, do pracy, ale wieczorem pokręcone na trenażerze. Przekonuję się powoli do rozwiązań, o których wcześniej nawet nie chciałam słyszeć. Zobaczymy, co z tego wyjdzie.
Miał być poranny trening, ale przeziębienie tym razem wygrało. Powoli wracam do żywych, ale byłoby nie na długo, gdy wczoraj jakiś pajac wyprzedzał mnie w czasie mojego lewoskrętu na skrzyżowaniu (sygnalizowałam skręt).
Plan był inny, ale rzeczywistość go zrewidowała. Chciałam z domu ruszyć w górę i z górnego asfaltu poszukać źródła św. Wolframa, ale poniżej Czterech Dróg trwała zrywka drewna i droga była zamknięta. Zawróciłam więc i podjechałam na Pięć Dróg, skąd wybrałam kierunek na Sępią Górę. Podjechałam na szczyt, zachwyciłam się widokiem leżącego poniżej Świeradowa i rozległej panoramy Pogórza Izerskiego i ruszyłam w dół. Niestety, okazało się, że wiatr jest tak silny, ze mniejszego wysiłku wymaga droga w górę. Zawróciłam więc ponownie i pojechałam do Kotliny, gdzie przyjrzałam się ruinom i skałom. Stamtąd na szagę do Gierczyna, zboczem Blizbora zbadać tajemnicę murków i do domu. Później jeszcze na dworzec i już pociągiem do Wrocławia.
Dwa dni wolnego w środku tygodnia nie trafia się często, acz w listopadzie dwukrotnie. ;) Ponownie korzystając z okazji wybrałam się w góry do mamy. Wrzuciłam bladym świtem rower do pociągu i ruszyłam z Wrocławia do Lubania. Z Lubania rowerem do Domku pod Orzechem. Od Mirska towarzyszyła mi już mama. Po południu pieczenie pierników.