Wśród kilku postanowień noworocznych kryjących się pod ogólnym stwierdzeniem "Ogarnąć się" znalazło się także "Ogarnąć się z rowerem". To też niniejszym czynię. ;) Poprzedni rok rowerowo przeleżałam do góry brzuchem. Nie liczyłam kilometrów (i dobrze! Bo wstyd!), jeździłam aby, aby, czyli wcale. Czasem tylko w chwilach, gdy potrzebowałam wyciszenia to szłam wyczyścić łańcuch. Ręcznie. I cały napęd też. Nosiłam się nawet z zamiarem sprzedaży roweru. Ale właściwie zaczęłam się z nim już godzić, bo jakoś tak w grudniu wyszło, że wróciłam na trasę. Jedni stwierdzają, że zimno i paskudnie, inni wtedy właśnie biorą się w garść.
Ostatnie dwa dni starego roku spędziłam na siodełku. Kolejno ponad 40 km i ponad 55 km. Dziś natomiast 80 km. Pierwsza dyszka z silnym wiatrem prosto w twarz. Momentami miałam problemy, żeby złapać głębszy oddech, nawet z górki trzeba było nieźle przycisnąć, żeby rower łaskawie jechał. Średnia nędzna, poniżej 20km/h, ale o tym, że nie umiem walczyć z wiatrem, wiadomo nie od dziś. Kolejne 45 km z wiatrem z boku - na zmianę to z jednej, to z drugiej. Wiało wciąż mocno i porywiście, chwilami obawiałam się lądowania w rowie, przy jakimś silniejszym porywie. Na szczęście obyło się bez. Powrót już z wiatrem w plecy, troszkę skośnym, ale jednak. Troszkę mną sponiewierało, nogi czują trzy dni jazdy, ale nie było źle, jutro jakiś drobiażdżek, 20-40 km rozjazdu, w zależności od siły wiatru. Bo że nad morzem wiać nie będzie, w to już nie wierzę. Zawsze wieje.
Jeżeli cały rok ma być, jak Nowy Rok, to będzie wiać - czasem w twarz, będzie padać, od czasu do czasu zaświeci słońce. Ale mgły nie będzie. O dziwo! I uda mi się zrealizować swoje zamierzenia - jak to dzisiejsze. ;)
Jazda na Endo.