Aktywna sobota
Sobota, 6 stycznia 2018
· Komentarze(0)
Co trzeba mieć we łbie, żeby w piątek iść na bal karnawałowy, a w sobotę startować w wyścigu MTB? Oddalonym o 150 km? No to trzeba być mną. Piątkowa impreza bardzo na plus, bawiłam się wyśmienicie. Ale o 2 w nocy byłam już w domu, bo o 6 czekała mnie pobudka. Szybki prysznic, pożywne śniadanie i jazda na dworzec. W czasie której mój licznik zdechł.
Dwie godziny w pociągu, chwila drzemki i wysiadam na ostrowskim dworcu, gdzie dawno mnie już nie było. Rower ląduje w samochodzie, nowa bateria w liczniku, jedziemy na start wpisać się na listy. Mój start po raz drugi wzbudził pewne zdziwienie, ale przy okazji dowiedziałam się, że jadą trzy panie. W myślach więc ograniczyłam plan na przejazd do przejazdu bez wywracania i dubli.
Pierwsza pętla, jak poprzednio, była zapoznawcza. Trasa względem poprzedniej imprezy trochę się zmieniła - piaszczysty zjazd sprawiał wrażenie lepiej ubitego i nie przysporzył mi tym razem problemów. Ale dodano zjazd w piaszczysty dół i późniejszy wyjazd z dołu. Na dnie natomiast był luźny, rozjechany, kopny piach, który trzykrotnie mnie pokonał i zmusił do zejścia z roweru. Za czwartym razem zsiadłam w połowie podjazdu, bo nie przygotowałam przerzutek i po prostu nie przepchnęłam. Trasa była też trochę dłuższa. Zamiast poprzednich 4 km, tym razem miała nieco ponad 5 km i wyścig rozegrano na trzech pętlach. Końcówkę drugiej gnałam jak szalona, żeby tylko nie dać się złapać najlepszym kończącym już swoją trzecią pętlę. I udało mi się - obyło się bez dubli, bez wywrotek, na drugim miejscu wśród kobiet.
Okazało się, że są pewne łatki, które nie tak łatwo zerwać, ale właściwie obecnie zrywać ich jednak nie trzeba.
Po wyścigu jeszcze dekoracja, grochówka i zastanawianie się, co zrobić z resztą dnia. Zdążyliśmy ostygnąć, więc zrobiło się zimno i ochota na jakieś dzikie kilometry powoli zaczęła przechodzić. Więc tylko szybki przejazd do Ostrowa, by opłukać rowery i wolniejszy (by ponownie ich nie ubłocić) powrót do auta.
Nadal zdecydowanie jednak wolę błoto (którego tu nie było!) niż piach (którego było aż nadto).
Dwie godziny w pociągu, chwila drzemki i wysiadam na ostrowskim dworcu, gdzie dawno mnie już nie było. Rower ląduje w samochodzie, nowa bateria w liczniku, jedziemy na start wpisać się na listy. Mój start po raz drugi wzbudził pewne zdziwienie, ale przy okazji dowiedziałam się, że jadą trzy panie. W myślach więc ograniczyłam plan na przejazd do przejazdu bez wywracania i dubli.
Pierwsza pętla, jak poprzednio, była zapoznawcza. Trasa względem poprzedniej imprezy trochę się zmieniła - piaszczysty zjazd sprawiał wrażenie lepiej ubitego i nie przysporzył mi tym razem problemów. Ale dodano zjazd w piaszczysty dół i późniejszy wyjazd z dołu. Na dnie natomiast był luźny, rozjechany, kopny piach, który trzykrotnie mnie pokonał i zmusił do zejścia z roweru. Za czwartym razem zsiadłam w połowie podjazdu, bo nie przygotowałam przerzutek i po prostu nie przepchnęłam. Trasa była też trochę dłuższa. Zamiast poprzednich 4 km, tym razem miała nieco ponad 5 km i wyścig rozegrano na trzech pętlach. Końcówkę drugiej gnałam jak szalona, żeby tylko nie dać się złapać najlepszym kończącym już swoją trzecią pętlę. I udało mi się - obyło się bez dubli, bez wywrotek, na drugim miejscu wśród kobiet.
Okazało się, że są pewne łatki, które nie tak łatwo zerwać, ale właściwie obecnie zrywać ich jednak nie trzeba.
Po wyścigu jeszcze dekoracja, grochówka i zastanawianie się, co zrobić z resztą dnia. Zdążyliśmy ostygnąć, więc zrobiło się zimno i ochota na jakieś dzikie kilometry powoli zaczęła przechodzić. Więc tylko szybki przejazd do Ostrowa, by opłukać rowery i wolniejszy (by ponownie ich nie ubłocić) powrót do auta.
Nadal zdecydowanie jednak wolę błoto (którego tu nie było!) niż piach (którego było aż nadto).