Ostatni raz w górach
Wtorek, 26 grudnia 2017
· Komentarze(0)
Drugi dzień świąt okazał się dla mnie mniej szczęśliwy. Wyszłam z domu, gdy słońce dopiero wychylało się zza szczytów. Wiał jeszcze silniejszy wiatr niż w poprzednie dni, ale miałam dużo czasu, niebo było bezchmurne, można było jeździć. I jeździłam. Do 16 kilometra, kiedy to wyłożyłam się w płynącym po drodze strumieniu, którego brzegi okazały się być zmarznięte. Zdarłam i stłukłam oba kolana, przemoczyłam rękawiczki. Byłam totalnie wściekła. Ochłonęłam chwilę na pobliskim przystanku i niechętnie ruszyłam do domu. Kolana nieustannie krwawiły i kilkukrotnie musiałam stawać, by odklejać spodnie od skóry. Zamiast 60-80 km zrobiłam niecałe 40, resztę dokręciłam z dworca do domu.
Przynajmniej prędkość maksymalna wyszła ładna podczas zjazdu z domu - miałam wiatr w plecy (na powrocie...w twarz) i poleciałam lekko ponad 65 km/h. Ogólnie w czasie tych świąt zrobiłam 240 km. Trochę żal, że nie więcej.
Przynajmniej prędkość maksymalna wyszła ładna podczas zjazdu z domu - miałam wiatr w plecy (na powrocie...w twarz) i poleciałam lekko ponad 65 km/h. Ogólnie w czasie tych świąt zrobiłam 240 km. Trochę żal, że nie więcej.