XVII Ultramaraton Rowerowy im. Olka Czapnika - 350 pękło!
Sobota, 10 czerwca 2017
· Komentarze(1)
Dane z pomiaru czasu: 355 km w 14:41. 24,17 km/h.
Nie bikestatsie, to nie pomyłka, nic nie będę poprawiać. Po dwóch latach od ostatniej próby udało mi się tego dokonać - przejechałam na raz ponad 300 km. Próbę sprzed dwóch lat mi udaremniono, ktoś uważał, że wie lepiej ode mnie, co dla mnie dobre. Po tym przez kolejne dwa lata nawet nie próbowałam. Wśród celów na ten rok znalazło się jednak przejechanie w końcu takiego dystansu. Planowałam jednak raczej niewiele ponad 300 km i raczej w ramach wycieczki, a nie jedynego z cyklu tegorocznych Supermaratonów z dystansem ultra. Jednak po przejechanym w niesamowitym tempie maratonie w Choszcznie zaczęłam rozważać tę możliwość. Dodatkowo namawiał mnie na to Krzyś głęboko wierząc w moje możliwości.
Zmieniłam więc dystans i zaczęłam zastanawiać się, jak dokonać niemożliwego i poprawić swój życiowy rekord odległości o 100 km. Gdy okazało się, że startuję w jednej grupie z Panem Romanem, a chwilę przed nami startuje jego syn Marek odtańczyłam taniec radości - istniała szansa, że przeżyję i dojadę.
W piątek po południu wraz z Mamą zawitałyśmy do Świnoujścia. Nocleg miałyśmy przezornie zarezerwowany po "właściwej" stroni Świny, tak aby wczesnym rankiem nie musieć się przeprawiać promem, co generuje koniecznej jeszcze wcześniejszego wstania. Niedługo po nas przyjechał Krzyś. Wszyscy troje mieliśmy na sobotę ten sam plan: przejechać 355 km. Krzyś dołożył do tego jeszcze "w jak najlepszym czasie". Korzystając z ciepłego popołudnia wybraliśmy się na plażę przed odprawą techniczną, na której udało się spotkać kilku znajomych, a mama kilkakrotnie udzielała wskazówek odnośnie przejazdu sobotnią trasą.
Wieczorem jeszcze przygotowanie sprzętu i spać - pobudka przed 4, bo na 5 rano zaplanowano pierwsze starty, a należało być parę minut wcześniej, by zamontować nadajniki GPS na rowerach. Ostatnie rozmowy przed startem, życzenia powodzenia, buziaki i fruuu - pojechali! Startowałam z Panem Romanem w ostatniej grupie na tym dystansie, niedługo później dogoniliśmy jadącego spokojnie Marka, czekającego na tatę. Z oboma panami przejechałam znów resztę trasy i znów wiele im zawdzięczam - kilkakrotnie udało mi się wyjść na krótką zmianę, ale większą część dystansu mogłam jechać z tyłu. Przed Stepnicą doganiamy kolegę Krzysztofa i w takim składzie jedziemy prawie do końca. W międzyczasie zdarza się, że na dłuższą lub krótszą chwilę ktoś jeszcze się z nami zabierze, ale są to zwykle epizody. Nieco dłużej jadą z nami Pan Mirek z córką Kamilą, ale także oni po pewnym czasie najpierw nam odjeżdżają, a później dają się dogonić. Na trasie stajemy kilkakrotnie - na każdym z punktów, a czasem i poza nimi, ale po Choszcznie wiem, że te postoje są nam potrzebne - mam chwilę, by spokojnie zjeść, napić się, rozprostować kości. Wprawdzie różnica między pomiarem czasu, a moim licznikiem okazuje się spora, ale wiem, że jadąc samotnie, nawet bez postojów nie byłabym w stanie wykręcić żadnego z tych czasów i przyjechałabym dużo później.
Sama trasa okazała się ciekawa, chociaż miejscami asfalt był w gorszym stanie. Dla mnie największym problemem okazał się przejazd przez Szczecin. Mniej więcej znałam przebieg trasy, ale gdybym musiała pokonać ją samotnie, to zdecydowaną większość skrzyżowań pokonałabym pieszo po pasach. Przejazd przez ogromne skrzyżowanie na Struga był koszmarem mimo sygnalizacji świetlnej i jadących przede mną chłopaków. Podobnie miałam w czasie przejazdu ulicą Krygera - niesamowicie ruchliwą, pozbawioną jakiegokolwiek pasa awaryjnego, posiadającą tylko po jednym pasie ruchu w każdą stronę. Z tego powodu chyba nie zdecydowałabym się po raz drugi na tę trasę (chociaż czas jeszcze pewnie to zweryfikuje). Trasa oznakowana była za pomocą pasków na znakach, które nie sprawiają mi problemu, ale wierzę, że ktoś nie znający Szczecina, mógł nie tylko czuć się zdezorientowany, ale także zgubić drogę.
Pogoda dopisała - jedynie o poranku było chłodniej i mokro po nocnej ulewie, ale dość szybko zaczęło robić się przyjemnie ciepło. Wiał jednak normalny dla Świnoujścia wiatr. Sam maraton zorganizowany był według mnie bardzo dobrze - lubię atmosferę w Świnoujściu, chociaż zabrakło mi niedzielnej dekoracji zwycięzców. Miała ona za każdym razem taki odświętny charakter, stanowiła jeden z chlubnych wyróżników tej imprezy na tle większości innych, pozwalała spotkać się i porozmawiać ze znajomymi jeszcze raz, na spokojnie. A tak... kilka krótkich rozmów i czas się żegnać. Mam nadzieję, że z częścią świnoujskiej ekipy uda mi się spotkać przy okazji drugiej z organizowanych przez nich w tym roku imprez.
Wieczorem wybraliśmy się jeszcze z Krzysiem na pizzę, by uzupełnić te tysiące wypalonych w czasie jazdy kalorii. W niedzielę poranek upłynął nam jeszcze na rozmowach, pakowaniu i żegnaniu się z przemiłymi właścicielami domków Zbyszko, gdzie spaliśmy. Mama pojechała do domu, a ja z Krzysiem, korzystając z przepięknej pogody, wybrałam się na plażę. Odpoczywaliśmy, snuliśmy leniwe plany na przyszłość i...nie wiedzieć kiedy...trochę nas spiekło - może wyrównamy kolarską opaleniznę :D
Mój chłopak przejechał trasę w zakładanym czasie i zdobył 1 w kategorii oraz 3 miejsce w open - to naprawdę nie lada wyczyn. Ja znów byłam bezkonkurencyjna - pozbawiona konkurencji - byłam jedyną kobietą startującą na tym dystansie na rowerze innym. I dokonałam czegoś, co jeszcze niedawno zdawało się zupełnie niemożliwe. Nogi dziś bolą, ale granica moich możliwości znów została przesunięta. A ja jestem szczęśliwa. Dziękuję :*
Relacja Mamy
Relacja Krzysia
Nasze zdjęcia
Nie bikestatsie, to nie pomyłka, nic nie będę poprawiać. Po dwóch latach od ostatniej próby udało mi się tego dokonać - przejechałam na raz ponad 300 km. Próbę sprzed dwóch lat mi udaremniono, ktoś uważał, że wie lepiej ode mnie, co dla mnie dobre. Po tym przez kolejne dwa lata nawet nie próbowałam. Wśród celów na ten rok znalazło się jednak przejechanie w końcu takiego dystansu. Planowałam jednak raczej niewiele ponad 300 km i raczej w ramach wycieczki, a nie jedynego z cyklu tegorocznych Supermaratonów z dystansem ultra. Jednak po przejechanym w niesamowitym tempie maratonie w Choszcznie zaczęłam rozważać tę możliwość. Dodatkowo namawiał mnie na to Krzyś głęboko wierząc w moje możliwości.
Zmieniłam więc dystans i zaczęłam zastanawiać się, jak dokonać niemożliwego i poprawić swój życiowy rekord odległości o 100 km. Gdy okazało się, że startuję w jednej grupie z Panem Romanem, a chwilę przed nami startuje jego syn Marek odtańczyłam taniec radości - istniała szansa, że przeżyję i dojadę.
W piątek po południu wraz z Mamą zawitałyśmy do Świnoujścia. Nocleg miałyśmy przezornie zarezerwowany po "właściwej" stroni Świny, tak aby wczesnym rankiem nie musieć się przeprawiać promem, co generuje koniecznej jeszcze wcześniejszego wstania. Niedługo po nas przyjechał Krzyś. Wszyscy troje mieliśmy na sobotę ten sam plan: przejechać 355 km. Krzyś dołożył do tego jeszcze "w jak najlepszym czasie". Korzystając z ciepłego popołudnia wybraliśmy się na plażę przed odprawą techniczną, na której udało się spotkać kilku znajomych, a mama kilkakrotnie udzielała wskazówek odnośnie przejazdu sobotnią trasą.
Wieczorem jeszcze przygotowanie sprzętu i spać - pobudka przed 4, bo na 5 rano zaplanowano pierwsze starty, a należało być parę minut wcześniej, by zamontować nadajniki GPS na rowerach. Ostatnie rozmowy przed startem, życzenia powodzenia, buziaki i fruuu - pojechali! Startowałam z Panem Romanem w ostatniej grupie na tym dystansie, niedługo później dogoniliśmy jadącego spokojnie Marka, czekającego na tatę. Z oboma panami przejechałam znów resztę trasy i znów wiele im zawdzięczam - kilkakrotnie udało mi się wyjść na krótką zmianę, ale większą część dystansu mogłam jechać z tyłu. Przed Stepnicą doganiamy kolegę Krzysztofa i w takim składzie jedziemy prawie do końca. W międzyczasie zdarza się, że na dłuższą lub krótszą chwilę ktoś jeszcze się z nami zabierze, ale są to zwykle epizody. Nieco dłużej jadą z nami Pan Mirek z córką Kamilą, ale także oni po pewnym czasie najpierw nam odjeżdżają, a później dają się dogonić. Na trasie stajemy kilkakrotnie - na każdym z punktów, a czasem i poza nimi, ale po Choszcznie wiem, że te postoje są nam potrzebne - mam chwilę, by spokojnie zjeść, napić się, rozprostować kości. Wprawdzie różnica między pomiarem czasu, a moim licznikiem okazuje się spora, ale wiem, że jadąc samotnie, nawet bez postojów nie byłabym w stanie wykręcić żadnego z tych czasów i przyjechałabym dużo później.
Sama trasa okazała się ciekawa, chociaż miejscami asfalt był w gorszym stanie. Dla mnie największym problemem okazał się przejazd przez Szczecin. Mniej więcej znałam przebieg trasy, ale gdybym musiała pokonać ją samotnie, to zdecydowaną większość skrzyżowań pokonałabym pieszo po pasach. Przejazd przez ogromne skrzyżowanie na Struga był koszmarem mimo sygnalizacji świetlnej i jadących przede mną chłopaków. Podobnie miałam w czasie przejazdu ulicą Krygera - niesamowicie ruchliwą, pozbawioną jakiegokolwiek pasa awaryjnego, posiadającą tylko po jednym pasie ruchu w każdą stronę. Z tego powodu chyba nie zdecydowałabym się po raz drugi na tę trasę (chociaż czas jeszcze pewnie to zweryfikuje). Trasa oznakowana była za pomocą pasków na znakach, które nie sprawiają mi problemu, ale wierzę, że ktoś nie znający Szczecina, mógł nie tylko czuć się zdezorientowany, ale także zgubić drogę.
Pogoda dopisała - jedynie o poranku było chłodniej i mokro po nocnej ulewie, ale dość szybko zaczęło robić się przyjemnie ciepło. Wiał jednak normalny dla Świnoujścia wiatr. Sam maraton zorganizowany był według mnie bardzo dobrze - lubię atmosferę w Świnoujściu, chociaż zabrakło mi niedzielnej dekoracji zwycięzców. Miała ona za każdym razem taki odświętny charakter, stanowiła jeden z chlubnych wyróżników tej imprezy na tle większości innych, pozwalała spotkać się i porozmawiać ze znajomymi jeszcze raz, na spokojnie. A tak... kilka krótkich rozmów i czas się żegnać. Mam nadzieję, że z częścią świnoujskiej ekipy uda mi się spotkać przy okazji drugiej z organizowanych przez nich w tym roku imprez.
Wieczorem wybraliśmy się jeszcze z Krzysiem na pizzę, by uzupełnić te tysiące wypalonych w czasie jazdy kalorii. W niedzielę poranek upłynął nam jeszcze na rozmowach, pakowaniu i żegnaniu się z przemiłymi właścicielami domków Zbyszko, gdzie spaliśmy. Mama pojechała do domu, a ja z Krzysiem, korzystając z przepięknej pogody, wybrałam się na plażę. Odpoczywaliśmy, snuliśmy leniwe plany na przyszłość i...nie wiedzieć kiedy...trochę nas spiekło - może wyrównamy kolarską opaleniznę :D
Mój chłopak przejechał trasę w zakładanym czasie i zdobył 1 w kategorii oraz 3 miejsce w open - to naprawdę nie lada wyczyn. Ja znów byłam bezkonkurencyjna - pozbawiona konkurencji - byłam jedyną kobietą startującą na tym dystansie na rowerze innym. I dokonałam czegoś, co jeszcze niedawno zdawało się zupełnie niemożliwe. Nogi dziś bolą, ale granica moich możliwości znów została przesunięta. A ja jestem szczęśliwa. Dziękuję :*
Relacja Mamy
Relacja Krzysia
Nasze zdjęcia
Dzieci na wakacjach ;)
Na trasie - 45 km do mety - Pan Roman, Marek, kolega Krzysztof i ja.
Zdjęcie wykonał Krzyś (jak całe mnóstwo innych w albumie)